Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 17 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu przylot do Kairu, dzień drugi

 

          Przez okna taxi zobaczyliśmy zabudowania Kairu. Budowle różnorodne, często o masywnej konstrukcji, sprawiały wrażenie opuszczonych. Noc potęgowała tajemniczość tej architektury. Była godzina przed szóstą rano. Zauważyliśmy otwarte sklepy, zaśmiecone ulice i wałęsających się ludzi, którzy sprawiali wrażenie chuliganów. Panowała atmosfera slumsów. Czuliśmy się dość niepewnie. Długo musieliśmy krążyć, zanim dotarliśmy do hotelu «Crown» przy ulicy Emad El-Dine 9, w samym centrum Kairu.

          Już samo wejście do budynku w którym był hotel było pełne emocji.. Z Jackiem R. weszliśmy do ciemnej bramy. W mroku dostrzegliśmy leżące postacie, a w głębi siedzącego i kołyszącego się człowieka. Podeszliśmy do windy tuż obok schodów, pod którymi znów leżało na posadzce kilku ludzi. Czułem na sobie ich wzrok – ciarki przeszły mi po plecach. Gdzie my tu przyjechaliśmy?

          Hotel mieścił się na ostatnim piętrze. Winda jakby z innej epoki.   Wewnątrz zamiast recepcji stała drewniana lada, a za nią nie było nikogo. Na ścianie wisiały polskie proporczyki. Weszliśmy w korytarz – przez uchylone drzwi pokojów widać było kilka postaci leżących na łóżkach i podłodze, przykrytych kocami i różnymi szmatami. Widok był przygnębiający. Po chwili ktoś wstał, potem druga osoba. Jacek R. zaczął z nimi rozmowę. Twarze Arabów były zakłopotane, ale potwierdzili nasze zakwaterowanie. Podali nam butelki z napojami i poprosili, byśmy poczekali, aż zwolni się pokój.

          Zaprosili nas do swojego służbowego pomieszczenia. Rzuciliśmy bagaże. Na naszych oczach personel zaczął się ubierać i przygotowywać do pracy – jedna szczotka do włosów służyła wszystkim. Okazało się, że jeden z nich był policjantem. Po pół godzinie przenieśliśmy się do naszego pokoju.

          Pokój był wysoki, ponad trzy metry, w stylu starego budownictwa. Okna sięgały sufitu, niemyte chyba od lat. Zamykały się dopiero po podłożeniu papieru. Na szybach widać było zaschnięte ślady po farbie. Przy ścianach, w dwóch rzędach, stały cztery łóżka. Był też stolik i krzesło. W rogu – zatkana umywalka.

          Jacek R. i Zygmunt zajęli łóżka pod oknem. Moje łóżko było twarde, zaś Jacek G. niemal zapadał się. Na łóżkach leżały brudne koce, szare prześcieradła i podłużne poduszki w kształcie walca. Zrzuciliśmy bagaże, gdy nagle zjawili się handlarze. Na nasze propozycje cenowe reagowali śmiechem. Nie traciliśmy rezonu, choć zaczęło nas to zastanawiać – czyżby nasze ceny były zbyt wysokie?

          Zdecydowałem się na trzykrotne przebicie cen. Przelicznik był prosty: 1 funt egipski to około 1000 złotych. Dopiero po długich targach dokonałem pierwszej sprzedaży – za 32 funty: szachy magnetyczne, dwie talie kart, 10 pilniczków, jeden scyzoryk i suszarkę do włosów. Jacek R. sprzedał dwie piżamy i garnitur, Zygmunt – kilka par okularów (choć, jak mówił, zostało mu już niewiele towaru). Dopiero około południa rozkręcił się i sprzedał nawet moją lornetkę teatralną za 60 funtów. Ja sprzedałem aparat do masażu za 12 funtów.

          Jackowi G. odstąpiłem wszystkie breloczki z gołymi paniami po 1 funcie od sztuki – z kilku powodów, głównie dlatego, że on widział w tym interes. Humory jednak mieliśmy niewesołe. To wszystko były półśrodki. Jak przeżyć trzy tygodnie? Co z naszą planowaną wycieczką do Izraela?

          Rozpoczęliśmy dyskusję nad dalszym planem działania. Zygmunt był przygnębiony zabranym mu osprzętem (przeznaczonym na sprzedaż), Jacek G. milczał, pogrążony w swoich myślach. Jacek R. nie przebierał w słowach – narzekał, że nawet okulary zabrali mu celnicy. Odstąpiłem mu jedną parę z moich.

          W gruncie rzeczy to ja miałem najlepszy humor. Cieszył mnie sam fakt, że wreszcie, po przejściach z SB dano mi paszport, że dotarłem do Egiptu, – tego przeżycia i radości nikt mi nie odbierze.

          Teraz chodziło tylko o jak najlepsze wykorzystanie pobytu, w ramach naszych skromnych możliwości finansowych. Wyprawa nie była zorganizowana i byliśmy zdani tylko na siebie.

          Koledzy padli na łóżka i zasnęli. Po półtorej godziny i ja zdrzemnąłem się na kilka minut. Czułem się jednak w świetnej kondycji fizycznej. Dopiero po południu wyszliśmy z hotelu.

          Zderzenie z ulicą było ciekawe. Na jezdni panował nieustanny ruch – samochody trąbiły bez przerwy, jeździły szybko i zdecydowanie. Przez ulice przebiegali w różnych kierunkach piesi. Jednak cały ten chaos wydawał się zorganizowany i bezkolizyjny. Szybko dostosowaliśmy się do panujących tu zasad i włączyliśmy w ten rytm. Czerwone światła nie obowiązywały, liczyła się każda luka w ruchu. Mijaliśmy samochody w odległości kilku centymetrów, często na oczach policjantów. Ci zresztą sprzyjali pieszym – wielokrotnie zatrzymywali samochody, by ułatwić im przejście.

         Na chodnikach tłumy. Kair liczy 14 mln mieszkańców. Rzucały się w oczy chodzące pod rękę pary arabów. Arabowie witają się bardzo serdecznie. Całują się wielokrotnie i ściskają na znak przyjaźni. Sklep przy sklepie. Towar wystawiony na zewnątrz. W eleganckich sklepach przemiłe Arabki. W większości stoją w drzwiach, zachęcając do wejścia. Wystawy przeładowane towarami. Byliśmy zaskoczeni wysokimi cenami. Przed wyjazdem mówiono nam, że Egipt to bardzo tani kraj. Przy okazji sprzedałem okulary za 3 i 4 $. Jacek R. sprzedał okulary, które mu dałem, za rewelacyjną cenę tj. 7 $. Podzielił się ze mną połową zarobku. Ja przy okazji pozbyłem się jednej paczki opali za 1 $.

          W sumie pierwszy dzień w Kairze przyniósł mi 130.5 $. Miałem więc już trochę grosza. W duszy byłem radosny. Po kolacji ok. 21 godz. wsunęliśmy się do naszych zaszytych prześcieradeł, które okazały się dla nas zbawienne. Bardzo szybko pogrążyliśmy się w marzeniach sennych.

niedziela, 16 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu – dzień drugi

 

1988.11.15     wtorek   Dzień drugi

          W samolocie w  rzeczywistości spałem tylko kilka minut, resztę czasu spędziłem z zamkniętymi oczami. Pod koniec lotu spojrzałem przez okno i zobaczyłem tysiące świecących świateł w różnych kolorach i geometrycznych układach. Byliśmy już nad Aleksandrią. Widok był przepiękny. Samolot wylądował łagodnie – byliśmy w Kairze. W sercu narastała radość: spełniły się moje marzenia (moja pierwsza wyprawa na Zachód). Przygoda dopiero się zaczynała.

          Weszliśmy do portu lotniczego (starszego). Pierwsze wrażenie było negatywne – ogromna hala, zaniedbana i brudna. Na ścianie wisiała wielka amerykańska reklama. Wokół kręciło się wielu uzbrojonych żołnierzy (lub policjantów). Ich twarze miały ciemne odcienie brązu; wyglądali na zmęczonych i zaniedbanych. Brudne mundury i niedbały wygląd rzucały się w oczy.

          Na bagaże z samolotu czekaliśmy dość długo. Jacka G. znów rozbolała głowa – był niemal nieprzytomny z bólu, a my czuliśmy się bezradni. Czekając, obserwowaliśmy pracę celników. Jednych podróżnych przepuszczali bez kontroli, innych dokładnie rewidowali. Zaniepokoiliśmy się, gdy zobaczyliśmy, że kontrolują tajemniczego towarzysza pani Beaty.

          Nasz manewr, by wtopić się w grupę węgierskiej wycieczki, nie powiódł się. Zostaliśmy odsunięci i skierowani do szczegółowej kontroli celnej. Do naszej czwórki dołączyła również pani Beata.

          Najbardziej żal mi było Jacka G. – jego bagaż był misternie zapakowany przez żonę Terenię, a on sam bardzo cierpiał z powodu bólu głowy.

           Przyjąłem postawę bierną. Wypakowałem rzeczy na stolik, dyskretnie rozrzucając to, czego miałem w większej ilości. Zapaliłem papierosa i z dystansu – niby to przy popielniczce – stałem, udając znudzonego, obserwując, co się dzieje. Po chwili celnicy podeszli również do mnie. Na ich pytania reagowałem obojętnie, jakby bez zrozumienia (przydała mi się gra w teatrze w wieku szkolnym).

          Moje cztery butelki Johnnie Walkera odstawiono na bok. Zwrócili też uwagę na breloczki. Jeden po drugim podchodzili i wpatrywali się w nagie panie tam przedstawione. Uśmiechem próbowałem aprobować ich rozbawienie.

          W pewnym momencie jeden z celników zainteresował się moim butem typu marki Adidas, z którego wyjął schowane dwie pary okularów. Wydało mu się to bardzo podejrzane. Zaczął pokazywać but innym celnikom, coś z nimi omawiał, a w końcu przebił podeszwę. Byłem w pewnym sensie zadowolony, że zajął się akurat rzeczą, która była zupełnie czysta. Kiedy oddawał mi buty, gestem pokazałem mu, co o nim myślę. Zbiło go to z tropu, ale nie odpuścił. Zainteresował się solą w solniczce. Ten kretyn biegał z nią od kolegi do kolegi, aż w końcu zniknął mi z oczu. Po chwili wrócił i oddał solniczkę. Znów dałem mu do zrozumienia, co o nim sądzę.

          W konsekwencji kazał mi złożyć do depozytu wszystkie moje cztery butelki Johnnie Walkera. Próbowałem targować się o jedną, lecz bez skutku. Powiedział, że gdyby butelki nie były większe niż litr, mógłby mi pozwolić. Machnął ręką i zakończył rozmowę. Niestety, w opakowaniach whisky ukryte było 30 flakoników perfum i cztery pary okularów. Gdybym przy nich wyjął te przedmioty, mógłbym narazić kolegów na dodatkowe nieprzyjemności.

          Whisky schowałem do worka, zamknąłem go na kłódkę i przekazałem do depozytu. Przeszedłem obok ostatniego celnika i odetchnąłem z ulgą. Uwagę swoją skierowałem na kolegów. Odległość była jednak spora i nie mogłem dosłyszeć, o czym rozmawiają. Widziałem tylko, że prowadzą ostrą dyskusję – gestykulowali, wymachiwali rękami, wyglądali na zdenerwowanych. Nie wróżyło to nic dobrego.

          Po dłuższym czasie przeszli i oni. Zabrano im sporo rzeczy: golarki, kamerę, aparaty, okulary, breloczki i inne drobiazgi. Jackom zostawiono po jednej butelce whisky.

          Wymieniliśmy po 10 dolarów na 23,2 funty egipskie. Wychodząc, koledzy wstąpili do sklepu Pewex i zakupili alkohol. Ja zrezygnowałem z zakupu, mając serdecznie dość wszelkiego towaru. Ogołoceni z głównych atrybutów towarowych, zdenerwowani, zmęczeni i niewyspani wyszliśmy na zewnątrz portu lotniczego.

          Była ciepła, gwiaździsta noc – ok. 4 rano. Przed portem stał sznur samochodów taxi, przeważnie Peugeotów. Jacek R. rozpoczął z nimi targ o cenę przewozu do hotelu (ok. 18 km). Przeprowadził go koncertowo, biegle operując angielskim, i zbił cenę o połowę – na 10 funtów egipskich.

          Zanim wyjechaliśmy z granicy portu, zatrzymał nas jakiś policjant i kazał się podpisać. Jacek R. podał chyba nazwisko „Radziwił”. Ubawieni, z polską fanfaronadą, ruszyliśmy dalej.

          Szofer był stary, chudy, przygarbiony i przypominał mumię faraona. Rozpędził samochód do prędkości ponad 100 km/h. Droga była dość przyzwoita, z wyraźnie pomalowanymi pasami. Pierwsze zaskoczenie przyszło, gdy zauważyliśmy, że samochody rzadko używają świateł mijania (była jeszcze noc). Z reguły jeździli na światłach pozycyjnych, a zmiana świateł służyła głównie do ostrzegania innych kierowców, że nadjeżdżają.

          Na linie ciągłe nie zwracali uwagi. Omijali samochody zarówno z prawej, jak i z lewej strony, a klaksonu używali niemal bez przerwy. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak można w ten sposób prowadzić samochód. Skrzyżowania przejeżdżali na czerwonym świetle.

sobota, 15 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu od 14.11 – 03.12.1988 roku

 

          Wyprawa Trampingowa do Egiptu ''EGIPT 1988'' organizowana przez Klub Turystyki Trampingowej  ''GLOBTROTER'' w Kielcach, ze względu na trudności z załatwieniem przelotu do Egiptu, została podzielona na trzy grupy. Pierwsza, czteroosobowa grupa w składzie: Jacek Rejdak, Jacek Górski, Zygmunt Tylicz oraz ja, wylatywała z portu lotniczego w Warszawie dnia 14 listopada 1988 r. Poniżej udostępniam spisywane «Notatki z podróży».

 

1988.11.14      poniedziałek Dzień 1

          Godz. 9:10 – pożegnanie z rodziną. Córka Ania, w tajemnicy przed mamą, wsunęła mi do kieszeni paczkę papierosów «Opali». Krystyna (moja małżonka) w ostaniej chwili włożyła mi do plecaka maść «Clotrimazolum» (która okaże się bardzo pomocna w podróży). Rozstanie było smutne, w oczach łzy. Sam byłem pełen obaw. W nocy miałem zły sen – śnił mi się worek, z którego wychodziło mnóstwo robaków. Jaką biedę przyniesie nam los?

          Spod domu Jacka G. wyruszyliśmy polonezem punktualnie o godz. 9:30. Prowadził Robert – szwagier Jacka G. Po drodze zabraliśmy Zygmunta, a następnie podjechaliśmy pod dom Jacka R. Ten zdecydował, że pojedzie do Warszawy swoim wartburgiem, który jego sąsiad później odprowadzi z powrotem. W tej sytuacji Zygmunt przesiadł się do samochodu Jacka R.

          Jacek G. usiadł obok Roberta, ja z tyłu – rozłożyłem się wygodnie. Próbowaliśmy śpiewem zatuszować wzruszenie pożegnaniem i towarzyszące emocje. W połowie drogi za kierownicą zasiadł Jacek G. Jego technika jazdy była zupełnie inna niż Roberta – dynamiczna i nieco szybsza. Średnio jechaliśmy z prędkością około 90 km/h.

          Na lotnisko przyjechaliśmy w południe około godziny 12:40. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc poszliśmy na górę do restauracji. Jacek G. zamówił nam flaczki wołowe i kawę. Przez okno obserwowaliśmy startujące i lądujące samoloty – udzielała nam się atmosfera podróży lotniczej i swoiste podniecenie.

          Przed drugą godziną przyjechali Jacek R. i Zygmunt T. Wkrótce zapowiedziano nasz lot. Podeszliśmy do pierwszej bariery celnej – lady, przy której ważono bagaże. Okazało się, że nasze torby znacznie przekraczają dopuszczalny limit, czyli 20 kg + 5 kg bagażu podręcznego. Zabrano nam paszporty, a my usunęliśmy się na bok, na koniec kolejki, zmuszeni przeczekać do załatwienia nadwagi naszych bagaży.

          W tym czasie pojawił się Jacek Zboś (wspaniały organizator, dowcipny, imprezowy), który akurat przebywał w Warszawie. Od razu poprawiły się nam humory. Jacek Z. kupił nam po kilka breloczków z „aktami” za 200 zł  (wówczas był to groszowy wydatek). Kolejka była bardzo długa i zaczęliśmy się niepokoić. O godz. 15:30 pani celniczka zapytała, na co czekamy. Wtedy zdecydowaliśmy zapłacić 20 tysięcy złotych. Oficjalnie nadbagaż kosztowałby nas około 80 tysięcy (1 kg nadbagażu kosztował 2450 zł). Zostaliśmy przepuszczeni, choć zwrócono nam uwagę, że zapłacona kwota była zbyt niska. Do środka weszliśmy jako ostatni pasażerowie.

          Odprawa celna przebiegła już formalnie. Przeszliśmy do poczekalni. Jacek G. kupił mi w Baltonie dwulitrową butelkę Johnnie Walkera. Obciążeni jak woły, weszliśmy na pokład samolotu TU-154 – dwa rzędy po trzy miejsca. Usiadłem w środku, z lewej strony miałem Jacka G.

          Po opóźnionym o pół godziny, bardzo łagodnym starcie podano poczęstunek: dwie bułeczki, szynkę, paprykę, ser topiony, masło, kawałek pomidora, musztardę, pieprz, sól oraz sztućce. Do wyboru była herbata lub kawa, a także sok lub piwo. Z Jackiem G. wybraliśmy piwo – było naprawdę pyszne.

          Przez okno podziwialiśmy zachód słońca. Na niebie rozciągała się piękna tęcza kolorów, a poniżej majaczyły ciemne grzbiety chmur.

          W Budapeszcie wylądowaliśmy o godz. 17:25. Po załatwieniu typowych formalności przeszliśmy do ogromnej, bardzo ładnej poczekalni tranzytowej. Do naszej czwórki dołączyła dziewczyna imieniem Beata, również lecąca do Kairu. Przedstawiła się jako studentka języka arabskiego – niedawno odbywała w Egipcie praktykę i wielokrotnie pokonywała trasę Egipt–Polska.

          Zachowaliśmy jednak ostrożność w rozmowach z nią, gdyż szybko zauważyliśmy, że nie podróżuje sama, lecz w towarzystwie młodego chłopaka o identycznym nazwisku. Oboje zachowywali się dość dziwnie – rozmawiali ze sobą tylko od czasu do czasu, i to bardzo dyskretnie, jakby chcieli ukryć znajomość. Był to czas kończącej się komuny w Polsce, powszechnej inwigilacji itp.

          Dla nas Beata okazała się jednak prawdziwą kopalnią wiedzy o Egipcie, więc zarzucaliśmy ją pytaniami. Ostrzegła nas, że kairska służba celna często szczegółowo przeszukuje Polaków, ale przyjęliśmy to z niedowierzaniem.

          Jacek G. zamówi kawę – za dwie zapłacił 100 forintów. Poczekalnia tranzytowa była ogromna i nowoczesna. Szczególnie spodobały nam się toalety – automatycznie spłukiwane pisuary, czystość i schludność zrobiły na mnie duże wrażenie. Wtedy było to dla mnie coś nowego.

          O godz. 21:50 nastąpił odlot do Kairu. Samolot – również TU-154. Tym razem miałem miejsce trzecie od przejścia, po drugiej stronie siedział Jacek G. Bardzo skarżył się na ból głowy, a moje tabletki na tę dolegliwość zostały w plecaku, więc nie mogłem mu pomóc. Po zjedzeniu posiłku (wędlina gorsza niż polska) i wypiciu piwa Jacek G. zamówił sobie dwa kieliszki koniaku „na zbicie bólu głowy”.

          Zamknąłem oczy i zapadłem w krótką drzemkę.

 

 

piątek, 14 listopada 2025

Wyobraźnia twórcza, wiedza i relacje międzyludzkie


           Odpowiedź na pytanie, jak sobie wyobrażasz np. elektron, jest już formą obrazowania, a nie opisem rzeczywistości. W takiej odpowiedzi ujawnia się prawda odpowiadającego, a nie prawda obiektywna. Na tym przykładzie chcę pokazać, w jaki sposób kształtuje się wiedza pozbawiona rzetelnych badań i pomiarów. Taka wiedza ma charakter subiektywny i często staje się przedmiotem jałowych sporów. Wszystkie pytania typu: jaki jest Stwórca, czym jest energia, siła czy kwarki, podlegają interpretacji zależnej od wyobraźni i indywidualnych przekonań.

          Poznanie naukowe jest próbą uchwycenia równowagi pomięszy potrzebą empirii, pomiaru i dowodu, z drugiej – intuicji, wyobraźni i metafory, które pozwalają przekroczyć granice zmysłów. Gdy jedno z tych skrzydeł dominuje, poznanie traci równowagę: albo staje się suchym zbiorem danych, albo – swobodną fantazją. Prawdziwa mądrość rodzi się w miejscu spotkania tych dwóch dróg. Dopiero ich zderzenie pozwala zbliżyć się do prawdy.

          Potrzeba poszukiwań prawdy z różnych płaszczyzn poznania jest pewną ekonomią ujawniania bożych tajemnic. Człowiek, choć istota rozumna nie ma  zdolności uchwycenia wszystkiego w jednej teorii stwórczej. Potrzebuje do tego czasu i pracy zespołowej. To wymaga nawiązywania relacji z innymi. To buduje więźń, przyjaźń, a niekiedy miłość.  Te paradygmaty stanowią trzon boskiej koncepcji stwórczej, Potrzeba poznania prawdy jest tylko zaczynem do ważniejsze relacji międzyludzkiej niż osiagnięcie samej wiedzy. Jak piszę o tym często prawda jest wartością subiektywną. Jest intrygująca, twórczą, ale nie najważniejsza.  Ważniejsza jest osoba stojąca z boku. Może ona oczekuje naszej empatii, czy wręcz miłości. Może cierpi z różnych powodów i oczekuje wsparcia i naszej życzliwości.

          Porządny człowiek ma na uwadze, co jest ważniejsze w życiu. Rozwój osobisty czy posługa dla innych. Jezus znał na to odpowiedź.

          Przykładem godnej postawy jest opieka pani Ewy Błaszczyk (znanej aktorki) nad swoją chorą córeczką dotkniętej niewytłumaczonym doświadczeniem bólu i cierpienia. Wytrwałość pani Ewy może być dla nas przykładem bezgranicznej miłości matki do dziecka.

czwartek, 13 listopada 2025

Gnostycyzm, ocena?

 

           Oena gnostycyzmu zależy od kontekstu, w jakim używa się tego słowa — nie istnieje jedna jednoznaczna odpowiedź, ponieważ ocena gnostycyzmu zmienia się w zależności od perspektywy: religijnej, filozoficznej czy kulturowej.

          W starożytnym chrześcijaństwie gnostycyzm był uznawany za herezję, a więc zjawisko zdecydowanie negatywne. Gnostycy twierdzili, że świat materialny jest zły, stworzony przez niższego boga – demiurga – a zbawienie można osiągnąć jedynie poprzez „gnosis”, czyli tajemne, duchowe poznanie. Dla Kościoła była to koncepcja głęboko sprzeczna z nauką o dobrym Bogu Stwórcy oraz o powszechnym zbawieniu przez Chrystusa. W tym ujęciu słowo „gnostycyzm” nabierało konotacji negatywnej, kojarząc się z błędem doktrynalnym i duchową pychą.

          Jednak od XIX wieku część filozofów, psychologów i mistyków — między innymi Carl Gustav Jung — zaczęła interpretować gnostycyzm w nowym świetle. W kontekście filozoficznym i ezoterycznym postrzegano go jako wartościowy nurt duchowy, wyrażający:

- symboliczne poszukiwanie wewnętrznego poznania,

- krytykę materializmu i powierzchownej religijności,

- metaforyczne odczytanie mitów jako opowieści o kondycji ludzkiej duszy. 

W tym sensie gnostycyzm zyskał znaczenie pozytywne: stał się inspiracją do duchowej samowiedzy, indywidualnego poznania prawdy oraz przekraczania ograniczeń zewnętrznych autorytetów religijnych. Dla wielu współczesnych myślicieli to nie herezja, lecz symbol poszukiwania głębszej, wewnętrznej prawdy o człowieku i świecie.

          Gnostycyzm nie był jednolitą doktryną, lecz zbiorem bardzo różnych nurtów, często sprzecznych ze sobą. Ich pisma były zwalczane, jednak dzięki odkryciom w Nag Hammadi (1945) wiemy dziś znacznie więcej o ich doktrynach. Warto byłoby wskazać, że nasza wiedza o gnostycyzmie pochodzi w dużej mierze z polemik autorów ortodoksyjnych (np. Ireneusza z Lyonu). Gnostycka wizja świata nie jest opisem prawdy obiektywnej. Np. Gnostycy wierzyli, że Jezus nie przyszedł po to, by założyć religię ani by cierpieć za ludzkie grzechy, lecz by obudzić w człowieku pamięć o jego boskim pochodzeniu. Nauczali, że prawda (gnosis) nie znajduje się w zewnętrznych rytuałach, strukturach czy świętych księgach, lecz w samym wnętrzu człowieka. Pogląd ten, o wewnętrznego poznaniu Prawdy jest jednak interesujący, ale dla ówczesnego Kocioła był niebezpieczny.

          Według gnostyckiej kosmologii, zanim powstał świat i zanim zaistniał czas, istniał jedynie Absolut – nieskończone, niepodzielne Źródło wszystkiego, co jest. Był to stan pełni, zwany Pleromą: rzeczywistość bez formy, bez braku, całkowita jedność. Jednak w pewnym momencie Absolut zapragnął doświadczyć samego siebie – poznać się poprzez ruch, kontrast i oddzielenie. Z tego pragnienia zrodził się proces emanacji, w którym z jednego Źródła zaczęły wyłaniać się jego aspekty – Eony, istoty duchowe, czyste archetypy Światła. To one stały się pierwszymi przejawami boskiej świadomości, zwiastując początek wszystkiego, co istnieje. Takie ujęcie jest nie do przyjęcia przez współczesną naukę.

          Gnostycy zostali potępieni, oczernieni i niemal całkowicie wymazani z historii, choć ich nauka przetrwała w ukryciu, zapisując się w mitach, symbolach i apokryfach.

            Współcześnie gnostycyzm postrzegany jest raczej neutralnie — jako duchowa filozofia poznania i symbol wewnętrznego poszukiwania prawdy.

            Dla wyjaśnienia różnicy pomiędzy terminami: gnostycyzmem, a gnozą.  Dwa pojęcia są często używane zamiennie, ale w rzeczywistości oznaczają coś innego, choć są ze sobą blisko powiązane. Oto wyjaśnienie:

Gnoza pochodzi od greckiego słowa «gnōsis» –wewnętrzne, duchowe poznanie prawdy, rzeczywistości boskiej lub własnej istoty. Nie jest nazwą religii ani systemu doktryn, lecz doświadczeniem mistycznym – rodzajem wiedzy, którą zdobywa się poprzez intuicję, objawienie lub oświecenie, a nie przez intelektualne rozumowanie. Gnozę można odnaleźć w różnych tradycjach duchowych (nie tylko chrześcijańskich), np. w hermetyzmie, kabale, buddyzmie mahajany czy sufizmie. Gnoza to moment „przebudzenia” – wewnętrzne zrozumienie, że boskość jest obecna w człowieku.

Gnostycyzm ruch religijno-filozoficzny (lub zbiór ruchów) rozwijający się głównie w I–III wieku n.e. Zbudowany wokół idei gnozy, ale rozbudowany o mitologię, kosmologię i doktrynę (np. o Pleromie, Eonach, demiurgu).

Był próbą systematyzacji doświadczenia gnozy w postaci spójnego światopoglądu, łączącego elementy chrześcijaństwa, platonizmu, judaizmu i religii Wschodu.

Został uznany przez wczesny Kościół za herezję, ponieważ głosił istnienie niższego boga-stwórcy i zło świata materialnego.

 

środa, 12 listopada 2025

Czy Jezus jest faktycznie Bogiem?


          Pytanie o boskość Jezusa od wieków budzi emocje, spory teologiczne i filozoficzne rozważania. Wydaje się, że odpowiedź nie jest ani jednoznaczna, ani uniwersalna – zależy bowiem od perspektywy, z której patrzymy, a także od przyjętych założeń religijnych, historycznych czy filozoficznych.

          Dla tradycyjnego chrześcijaństwa Jezus nie jest zwykłym człowiekiem. Jest Słowem wcielonym, Synem Bożym, który stał się Człowiekiem, aby zbawić świat. Doktryna Trójcy Świętej, rozwinięta przez wczesnych ojców Kościoła, podkreśla jedność Jezusa z Bogiem Ojcem, zachowując jednocześnie Jego ludzką naturę. Z tego punktu widzenia Boskość Jezusa nie jest tylko kwestią wiary – jest centralnym dogmatem definiującym chrześcijaństwo. Cytaty biblijne, takie jak „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” czy „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo”, interpretowane są jako dowody Jego boskiej natury. To przekonanie nadaje sens wielu praktykom duchowym i modlitwie chrześcijan na całym świecie, czyniąc z Jezusa Postać, której znaczenie wykracza poza wymiar historyczny.

          Jednak nie każda tradycja religijna podziela tę wiarę. Judaizm nie uznaje Jezusa za Boga ani za Mesjasza; dla żydowskich uczonych pozostaje on Nauczycielem lub Prorokiem, a jego życie i nauki interpretowane są w kontekście społeczno-historycznym. Islam również odmawia mu boskości – Jezus (Isa) w tej tradycji jest prorokiem i posłańcem Boga, lecz nie Jego częścią. Monoteistyczny ideał islamu wyklucza współistnienie człowieka i Boga w jednej osobie, podkreślając transcendencję Boga i odrębność istoty ludzkiej od boskiej.

          Równie ciekawa jest perspektywa historyczna i filozoficzna. Historycy traktują Jezusa przede wszystkim jako postać historyczną – Kaznodzieję, Nauczyciela, Lidera duchowego, który wywarł ogromny wpływ na społeczność i kulturę swojego czasu. Jego boskość w tym ujęciu staje się interpretacją teologiczną, wyrosłą na fundamencie jego nauk, życia i postrzegania przez współczesnych. Filozofowie z kolei zastanawiają się nad naturą boskości – czy człowiek w ogóle może być w pełni boski, i co by to oznaczało dla samego pojęcia Boga? Takie rozważania prowadzą do głębszych pytań o granice ludzkiego poznania, naturę transcendencji i relację między wiarą a rozumem.

          Wobec tych różnych perspektyw pytanie „Czy Jezus jest Bogiem?” staje się czymś więcej niż tylko teologicznym sporem – staje się refleksją nad tym, czym jest wiara, człowieczeństwo i boskość. Boskość Jezusa pozostaje przede wszystkim kwestią rozpoznania duchowego. Choć nie istnieją dowody pozabiblijne, które mogłyby jednoznacznie potwierdzić Jego boskość, wiele argumentów – historycznych, filozoficznych i duchowych – sugeruje, że jest to prawda głęboko zakorzeniona w ludzkiej percepcji duchowej. To, czy uznamy Jezusa za Boga, zależy więc nie tylko od faktów, lecz także od naszej gotowości, by otworzyć się na wiarę, interpretację i tajemnicę, która od wieków fascynuje ludzkość.

          Wobec tego podejścia mogę przedstawić jedynie własny ogląd wiary, nie narzucając go nikomu. Każdy musi odpowiedzieć sobie sam, w swoim sumieniu, na postawione pytanie.

          Na mój osobisty ogląd wiary w boskość Jezusa wpływa całość przesłania ewangelicznego oraz intuicyjna ocena Jego prawdziwości. W moim sumieniu tworzy się obraz sensowny i możliwy do zaakceptowania. Ocena umysłowa często ustępuje miejsca duchowej percepcji, dlatego kwestia ta nie należy do dziedziny wiedzy – jak w przypadku samego istnienia Boga – lecz do dziedziny wiary.

           Przesłanie Jezusa ma w sobie wielki potencjał przekonywania, sugerując, że ta koncepcja religijna jest sensowna i nosi znamiona prawdy. W moim doświadczeniu wiara w Jego boskość nie wynika z przymusu ani z racjonalnej konieczności, lecz z głębokiego wewnętrznego przekonania, które rodzi się w sercu i umyśle jednocześnie. Jest to przekonanie, które pozwala dostrzegać sens w codziennym życiu, w relacjach z innymi ludźmi i w poszukiwaniu prawdy o sobie samym.

          Ostatecznie uznanie Jezusa za Boga jest dla mnie aktem osobistej odpowiedzi na tajemnicę istnienia – zjawisko, które wymyka się definicjom, a jednocześnie napełnia życie sensem i nadzieją. Wiara ta nie ogranicza, nie narzuca – raczej otwiera przestrzeń do refleksji, głębszego przeżywania życia i poszukiwania dobra w świecie, który jest zarówno tajemniczy, jak i pełen światła.

          Jeżeli podejmie się akt akceptacji boskości Jezusa, nie wystarczy jedynie uznać tę prawdę w myślach. Trzeba konsekwentnie iść za Nim, za Jego przesłaniem i nauką, w codziennym życiu, w wyborach moralnych i duchowych. Tylko wtedy można naprawdę powiedzieć o sobie: jestem Chrześcijaninem – nie jako tytuł, lecz jako świadoma odpowiedź na Bożą obecność i przewodnictwo w swoim życiu.

          Iść za Jezusem oznacza otwarcie się na przemianę swojego serca i umysłu – przyjmowanie Jego nauki nie tylko jako zbioru zasad, lecz jako sposobu życia, który nadaje codzienności głębszy sens. To droga wymagająca pokory, cierpliwości i wytrwałości, bo prawdziwa wiara ujawnia się w działaniach, w miłości do bliźniego, w gotowości do przebaczenia i w poszukiwaniu sprawiedliwości. Bycie Chrześcijaninem to nie formalność ani etykieta, lecz nieustanne podejmowanie decyzji, które pozwalają żyć w zgodzie z przesłaniem Jezusa – w prawdzie, miłości i nadziei.

          Takie życie staje się świadectwem wiary nie tylko dla nas samych, ale i dla innych, pokazując, że boskość Jezusa nie jest abstrakcyjną ideą, lecz realną siłą przemieniającą życie, nadającą mu kierunek i głębię. W tym sensie akceptacja Jego boskości staje się nie tylko osobistym doświadczeniem, lecz także zaproszeniem do współtworzenia świata bardziej ludzkiego, pełnego światła, pokoju i duchowej prawdy.

wtorek, 11 listopada 2025

A ja się cieszę byle czym

       

          "A ja się cieszę byle czym” – słowa z utworu Błażeja Perkuna (wykonywanego przez Wojciecha Skowrońskiego). Piosenka jest lekka, pogodna i nieco ironiczna — opowiada o człowieku, który potrafi cieszyć się drobiazgami, nawet jeśli życie nie zawsze układa się idealnie. To manifest prostoty, radości i akceptacji codzienności. Podmiot liryczny przyznaje, że nie potrzebuje wielkich sukcesów ani bogactwa, bo potrafi dostrzegać urok w rzeczach małych — w słońcu, spacerze, uśmiechu, filiżance kawy czy spotkaniu z drugim człowiekiem.

          Pamiętam z mojego dzieciństwa, że z braku zabawek potrafiłem stworzyć cały świat z niczego. Rączka imitowała mi samochodzik, a kciuk był drzwiami, które mogłem otwierać i zamykać. Uczyłem się wtedy, że prostota również może być piękna. Palce obu rąk zastępowały mi różaniec, a zwykły patyk stawał się kierownicą motoru. W latach szkolnych budowałem zamki i statki z papieru (mam nawet dokumentację fotograficzną). Żołnierzy i ludzików rysowałem sam albo wycinałem z gazet. Nawet ołówki stawały się w mojej wyobraźni postaciami ludzkimi, uczestniczącymi w moich dziecięcych fantazjach.

          W prostocie szukałem też prostych odpowiedzi. Uważałem, że długi opis traci na wiarygodności przekazu — dlatego unikałem wielkich, wielosetstronicowych dzieł. Jak mówią słowa piosenki: „Nie muszę w życiu wiele mieć... wystarczy dzień, wystarczy śmiech.

          Z biegiem lat coraz bardziej przekonuję się, że minimalna potrzeba „mieć” owocuje spokojem na starość. Niewiele mi dziś potrzeba do szczęścia. Wystarczą książki, które zgromadziłem w swojej bibliotece. Wszystko, co zbudowałem czy zakupiłem, czyniłem z myślą o rodzinie — i dziś dostrzegam w tym pewien błąd, bo tym «dobrobytem» osłabiałem moich najbliższych w zmaganiu się z trudami życia.

            Jak większość ludzi, lubię dobre potrawy (moja żona jest w tym niemal doskonała). Jednak umiar pozwala mi zachować kontrolę nad 30 letnią cukrzycą i problemami gastrycznymi. Owszem, przeszedłem udar i zawał serca, ale, jak sądzę, nie przez papierosy (które dmuchałem przez 40 lat), lecz przez nerwy i stresy.

            Sam jestem sobie winien, że nie potrafiłem rezygnować z nadmiernego przejmowania się solidnością zawodową, słowami, które składałem, i obietnicami, których dotrzymywanie stało się dla mnie źródłem nieustającej presji. Przez lata nie potrafiłem odpuścić, a moje ciało przypominało mi o tym boleśnie. Bycie solidnym jednak kosztuje.